I jak tu polityków szanować


Parę lat temu ważne wybory były. SLD się skompromitowało po paru latach rządów i te słupki poparcia zaczęły spadać im, na łeb na szyję. No ruch się zrobił wtedy na naszej politycznej scenie niemożliwy. Całe tabuny zawodowych parlamentarzystów, zaczęło tworzyć jakieś partie i frakcje, w osłupieniu słuchałem wiadomości. Bo ten, albo tamten pan w garniturze, nagle zaczęli wyrażać żarliwie opinie, które jeszcze parę tygodni wcześniej (jak pamiętam, a pamięć mam jak słoń) zwalczali, z zapałem godnym lepszej sprawy. Po pierwszych zawieruchach, i poselskich przeprowadzkach z lewej na prawą, i z prawej na lewą stronę, sytuacja polityczna się unormowała. Paru biedaków co prawda, zostało na środku, i stało chwilę jako te sierotki, rozglądając się zagubienie, ale też sobie poradzili. Skrzyknęli się i ogłosili, że są partią centro-lewicowo-prawicową. Takie cwaniaczki. Zawsze jeden człon można zasłonić, i przystąpić do jakiejś koalicji. I kto nam co zrobi?

Sytuacja polityczna okrzepła, i zaczęły się cyrki, z zabiegami o popularność. Obserwowałem to z dystansu, śmiejąc się trochę w duchu z tych wszystkich obietnic, i nawijania makaronu wyborcom na uszy. Te wystudiowane gesty, krygowanie się na mężów stanu, i ta chęć dorwania się do koryta, wylewająca się z oczu, i twarzy. Po prostu niesmaczne to.

Dość tych dywagacji. Dostałem zlecenie. Mam jechać do jakiegoś Jaracza, pod Oborniki Wielkopolskie. Tam jest ośrodek Monar – Markot, i jeden z kandydatów, ma odwiedzić pensjonariuszy, w ramach kampanii wyborczej. Biorę dziennikarza Pietrka, i jedziemy. Znając jego cięty język, i dość sarkastyczno – ironiczny humor, stwierdzam, że nie jest najlepszą osoba do tego zadania. Mamy zrobić, grzeczny materiał, a nie zadymę na spotkaniu wyborczym.

Na miejscu, prowadzą nas do świetlicy. Wystrój jak z poprzedniej epoki. Proste stoły i krzesełka, na metalowych nóżkach. No i stół prezydialny, przykryty zielonym suknem, woda mineralna, w szklanych buteleczkach, literatki i bukiet lekko przywiędłych kwiatów. Brakuje tylko nad nim portretu jakiegoś wodza. Po prostu deja vu.

Wszyscy czekają na dostojnego gościa. Twarze z których można odczytać los tych ludzi, zagubionych w życiu, uciekinierów. Alkoholicy, narkomani, bezdomni. Każdy ma swoją osobną historię, o której zmarszczki opowiadają. Jedni z lenistwa, inni z wrażliwości, jeszcze inni, bo tak wyszło, swoje życie zawiązali w trudny do rozplatania węzeł. W tym miejscu starają się wrócić na powierzchnię. Patrz pustym zmęczonym wzrokiem na scenę, do której zbliża się główny aktor dzisiejszego spektaklu. Niektórzy cicho rozmawiają.

I oto jest. Wchodzi witając się z szefostwem ośrodka, zasiada na honorowym miejscu. Kierownik, przesuwa wazon z zieleniną, bo trochę zasłania, prawie posła, i zaczyna się pogadanka. W miarę upływu czasu, monotonny głos prelegenta, nie pozbawiony mentorskich akcentów zaczyna usypiać słuchaczy. Co chwilę ktoś ukradkiem przemyka się w kierunku drzwi na korytarz. Na sali obowiązuje zakaz palenia. Po piętnastu minutach wąski korytarzyk prowadzący do sali zapełnia się ludźmi. W drzwiach widać tylko pojawiające się i znikające głowy, i szmer głosów przekazujący palaczom prelekcję. Niezbyt pochlebnie: „…dalej pierd…., od rzeczy….o unii europejskiej…”.

Po czterdziestu pięciu minutach, mowy reklamującej unie europejska,  licząc z zegarkiem w ręku, szacowny gość kończy i oczekuje na pytania słuchaczy, a właściwie wyborców.

Wstaje, chudy żylasty facet, który jak widziałem, jako jeden z nielicznych przysłuchiwał się cały czas uważnie wypowiedzi.

– Powiedział pan, że jak wejdziemy do unii, to do Irlandii, do pracy będę mógł pojechać – pada pytanie – że tam tylko czekają na robotników z polski?

– Tak, nie tylko w Irlandii, w wielkiej Brytanii i Francji też – przyszły parlamentarzysta odpowiada, zadowolony, że jego przynudnawa opowieść znalazła odzew – i we wszystkich krajach należących do unii…

– Panie, ja nie mam na bilet do poznania, a pan tu mi mówi o Irlandii. Pieszo mam tam iść? I może jeszcze kanał La Manche wpław przepłynąć? Do dupy z takimi propozycjami – irytuje się żylasty – A jakie ma pan propozycje dla mnie i innych kolegów, tutaj w kraju???

– …..? – tyle odpowiedź polityka…

Minę ma jak mój kolega jarek, z którym swojego czasu łupaliśmy na komputerze we dwóch w doom`a. Zawsze gdzieś wlazł, wystrzelał naboje, i krzyczał jak Olaf Lubaszenko w „Psach” Pasikowskiego : „ Nie mam broni. Wojciech. No nie mam broni….na pomoc”.

Pan polityk, też właśnie nie miał broni. A właściwie argumentów. Nie przygotowany był. Idiotę z siebie zrobił, a przy okazji obraził tych ludzi. Ale ma za swoje. Raczej nie zdobył ich głosów. Mojego z pewnością.

– Pietrek, a ty co chory jesteś, źle się czujesz, – zagadnąłem kolegę jak wracaliśmy – żadnego celnego komentarza tam na sali nie wygłosiłeś? Jak zawsze?

– Nie musiałem. Ten żylasty zrobił to za mnie. Tylko, co ja kurna mam teraz napisać???

Ma problem chłopak. Faktycznie.

Finał tej historii napisało samo życie. Weszliśmy do unii. Tysiące polaków wyjechało do pracy za granicę. Brakuje fachowców. Pan prelegent został w końcu jakimś ministrem, w rządzie swojej partii, która obiecała, że jak będzie rządzić, to rodacy wrócą z saksów, a jeden z biznesmenów, uciekł z kraju, bo jakieś matactwa na miliardy złotych wypłynęły. No to rząd tej partii wystawił mu list żelazny, że jak wróci to mu nic nie zrobią. Wrócił.

Usłyszałem wtedy pytanie. Dlaczego wrócił? Bo rząd spełnia w ten sposób przedwyborcze obietnice. Że Polacy wrócą do kraju. Biznesmen Krauze się nazywa. A i tak go wsadzili. I to dwa razy. Cholera, szkoda, że nie mam na bilet do Irlandii.

____________________________________________________________

Dodaj komentarz

Brak komentarzy.

Comments RSS TrackBack Identifier URI

Dodaj komentarz